Usłyszałem krzyk.
- Easy! - wykrzyknął ktoś. Po głosie rozpoznałem, że to Devo. Ruszyłem w jego stronę, co chwila schylając się lub odpychając od siebie wilki. Stanąłem przed bratem mojej partnerki.
- Easy? - wydusiłem, prawie bezgłośnie. - Co z nią?
- Walczy z jakimś wilkiem. - odparł, nawet na mnie nie patrząc. Spojrzałem w tym samym kierunku. Moja siostra siłowała się z wysoką waderą, o wiele wyższą i masywniejszą od niej. Devo pobiegł prosto do nich, a ja bezmyślnie ruszyłem za nim.
Ogólnie to od początku byłem przeciwny temu, żeby Easy walczyła. Była wyjątkowo drobna i niska, a wybrała sobie stanowisko obrońcy. Wiedziałem, dlaczego to zrobiła, ale mogłaby sobie darować i czasami ocenić swoje możliwości poprawnie. Na oślep biegłem za border collie, ale jakiś wilk odepchnął mnie. Przygniótł mnie swoim ciężarem, jedną łapę położył na moim gardle. Kaszlnąłem kilka razy, poczułem, że brakuje mi powietrza.
Po kilku intensywnych próbach ucieczki, udało mi się wyślizgnąć spod niego. Wybiłem się z miejsca i wskoczyłem na niego. Wgryzłem się w kark przeciwnika i zacząłem szarpać. Resztkami sił trzymałem się na łapach. Z trudem utrzymałem równowagę i nie spadłem z niego. Czułem, jak basior ciężko oddycha. Padł, ale wciąż żył.
Dobiłem go.
Cofnąłem się o kilka kroków. Stałem w kałuży krwi, otoczony martwymi i rannymi. Po raz pierwszy tego dnia naszła mnie następująca myśl: co ja tutaj robiłem?
Następnie, niewiele myśląc, rzuciłem się w wir walki. Kłapnięciem szczęki zabiłem kolejnego młodego wilka. Zbyt młodego, by walczyć. Pobiegłem dalej, gdy nagle poczułem silne uderzenie z tyłu głowy. Spotkałem się z ziemią.
Miałem śmierć przed oczami. Kręciło mi się w głowie, nie miałem siły, by wstać. Ujrzałem Roxolanne, chociaż wiedziałem, że pewnie jest teraz w zupełnie innym miejscu na bolu bitwy. Następnie resztę Sfory, wszystkich tych, których zdążyłem poznać.
Moim ostatnim wspomnieniem przed utratą przytomności był rozlegający krzyk.
- Niiigeeeer!
***
Czy ja już umarłem?Obudziłem się i ujrzałem biel. Wszędzie krzątały się psy, słyszałem jęki i uspokajające głosy.
- Witaj w świecie żywych. - powitał mnie ciepły głos. Zwróciłem swój wzrok w kierunku, z którego dochodził. Była to...Verona?
- Gdzie ja jestem? - wymamrotałem.
- Na Olimpusie. - odparła suczka. - Rozwaliłeś sobie dwie łapy. - oznajmiła.
- Świetnie. - wetschnąłem, a moja głowa opadła z powrotem na poduszkę.
- Nie są złamane, ale mocno poranione. Nie będzie ci wygodnie chodzić. - uprzedziła, jakbym sam tego nie wiedział. Jednak powstrzymałem się od zbędnych komentarzy i kiwnąłem głową.
Rozejrzałem się wokół. Był tutaj Geris, Casey, kilka nieznajomych psów, jakaś wadera... Właśnie! Jakaś wadera!
Zmarszczyłem czoło. Nie znałem jej, ale coś mi mówiło, że nie należała do Sfory. Co ona tu robiła?
Moje rozmyślania przerwał znajomy głos.
- Niger?
Lanne?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz