Nie mogłam spać. Sny, a raczej ciemne, ponure koszmary powodowały, że ochota na sen przechodziła mi jeszcze przy hipnagogach. Powoli uniosłam wzrok na okno. Drobne kropelki deszczu delikatnie się o nie obijały, a później spływały, tworząc figlarne kształty. Księżyc w pełni oświetlał miasto jasnoniebieskim światłem, kusząc, aby wyjść na dwór. Przeniosłam spojrzenie na łóżko mojej pani. Spała w najlepsze, w ogóle nie przejmując się dzisiejszym, jeśli nie już wczorajszym dniem. Zawody w obedience zawsze były moją mocną stroną, więc i tym razem wyniosłam nas na szczyt i tym samym zafundowałam bilety do Warszawy na krajowe, jednak dopiero Madlenka, moja współlokatorka rasy tej samej, pokazała, co można zrobić na tych zawodach i skopała wszystkim tyłki, łącznie ze mną i Sorinem. Także jutro mieliśmy pakować walizki i do stolicy... Tylko że... Ech... Kolejne zawody, znowu to samo... Nie to, że tego nie lubię, po prostu chyba bym wolała być... dzika.
Ostrożnie podniosłam się z legowiska, tak, żeby nie zbudzić nikogo w pokoju. Podeszłam do okna i najciszej, jak potrafiłam wskoczyłam na parapet. Siadłam tam sobie i zagapiłam się na korony drzew, tańczące nad dachami domków. Wtedy coś błysnęło między budynkami. Nastawiłam uszu i zmrużyłam oczy. Wtedy kształt nabrał nieco większej ostrości... Pies! Bez obroży, szelek, czy choćby chusteczki... Pies ze wsi lub zupełnie dziki. Oparłam łapę o szybę. Jutro też taka będę.
W końcu udało mi się zasnąć. Nie męczyły mnie koszmary, jednak żaden sen nie został w mojej pamięci. Tego dnia, od samego rana panowała wrzawa. Ludzie się pakowali, a ja z Sorinem i Madlene ganialiśmy po podwórzu, przeszkadzając wszystkim na około. Tak minął dzień. Gdy słońce zbliżało się już ku horyzontowi, byliśmy gotowi do drogi. Przed podróżą postanowiliśmy jeszcze pójść na spacer. W sumie to pani, Sorin i ja, bo Madlene została z resztą w domu. Stawiała opór, rozleniwiła się dziś. Ze smyczą przypiętą do obroży, ruszyliśmy w labirynt uliczek, przypominający mi nieco Wenecję. Może to tylko moje skojarzenie (zwłaszcza, że Sorin je wyśmiał), ale naprawdę tak wyglądały. Szliśmy blisko siebie, zbici w małą gromadkę. Chodnik był w końcu cienki, a główna ulica, obok której przechodziliśmy w tej chwili, ruchliwa. Dopiero gdy skręciliśmy w upstrzoną kwiatami uliczkę boczną, poczułam luz na szyi. Smycz została odpięta. Zerknęłam na towarzyszy. Pies zdążył się ubrudzić... No a właścicielka oczywiście sięgnęła po szczotkę, którą to zawsze nosiła przy sobie. Westchnęłam i obejrzałam się. Las był tak blisko... Jak to jest? Tak być dziką...? Czy w ogóle bym sobie poradziła...? Pewnie tak. Wzruszyłam ramionami, po czym poczłapałam przed siebie i szybko schowałam się za zakrętem. Wycofałam się trochę, upewniając się co chwila, czy nie jestem śledzona przez Sorina i właścicielkę. Gdy już nabrałam pewności, uniosłam wysoko głowę oraz ogon, zamknęłam oczy i... wpadłam na śmietnik... Huk rozniósł się echem po uliczce, ale chyba nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Otrzepałam się więc i ruszyłam na rozpoznanie terenu.
W mieście było już ciemno, ale latarnie wciąż nie zostały włączone. Odnosiłam wrażenie, że każdy cień jest żywą istotą... Przeszedł mnie dreszcz, ale nie zimny, nie ze strachu. Z podniecenia. Nigdy w końcu nie wiadomo, kiedy...
- Uważaj!
Zdążyłam tylko podnieść głowę... Ciężki obiekt przygniótł mnie do ziemi. Kiedy okazał się on być psem, zszedł ze mnie i sam pomógł mi wstać. Oceniłam jego wygląd. Blue merle tricolor, owczarek australijski. Czyżby i kto inny postanowił pójść na spacer? Być może...
- Ech, wybacz - westchnęłam. - Jestem Zoe.
- Angel. - Odpowiedział. - Jesteś... ze sfory?... - Zerknął na moją obróżkę - czy może domówka na spacerze?
- Jestem dzika - powiedziałam z naciskiem na drugie słowo.
- Z obrożą..
- Od kilku godzin jestem dzika - dodałam.
- Ale nie ze sfory?
- Czego? Jakiej s f o r y?
- Sfory Psiego Głosu. Znajduje się w tym lesie, o ta...
- Prowadź! - Rozkazałam, przerywając mi.
- Jak chcesz....
Angel? Ew. ktoś, kto się przyłączy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz