Gdy usłyszałam krople deszczu uderzające o mój dom od razu wiedziałam, że ten dzień będzie ponury, smutny i depresyjny. Nienawidzę kiedy pada, jest wtedy tak szaro i nikt nie ma ochoty na zabawę. Ledwo wywlokłam się z posłania i zwalczając chęć ponownego pójścia spać, postanowiłam, że dzisiaj zrobię coś szalonego, aby poprawić sobie nastrój. Może by zafundować sobie domowe spa? Szybko odrzuciłam tę myśl, to zbyt „dziewczyńskie”. A może wybrać się na wielkie polowanie, a później wyprawić ucztę w domu?
Odrzuciwszy około pięćdziesiąt propozycji wpadłam na najprostszy, ale najbardziej skuteczny sposób na świecie. Nie ma nic lepszego na lepszy humor niż poranny bieg w ulewnym deszczu! Do tego masa błota, trochę samotności i przepis na cudowny dzień gwarantowany. Uradowana swoim geniuszem rzuciłam się szybko do drzwi, a po chwili znalazłam się już daleko poza domem. Deszcz spływał mi strumieniami po przemokłej już sierści, krople rozmazywały obraz, błotnista ziemia kleiła się do łap. Nie widziałam kompletnie nic, a mimo to czułam się wspaniale. Pewnie ktoś obcy, gdyby mnie zobaczył, pomyślałby, że to psychopatka urwała się z psychiatryka. W sumie nie mijało się to bardzo z prawdą.
Deszcz nie słabł, a wręcz lało coraz bardziej. Po długim biegu byłam już trochę zmęczona, nie wiedziałam gdzie się znajduję, a poza tym zaczęłam się robić głodna. Zadecydowałam, że zrobię sobie mały postój na najbliższym terenie i gdy zaczęłam szukać dogodnego miejsca, moim oczom ukazało się wejście do jakiejś groty. Nie przypominałam sobie, aby gdzieś w Fallendeer były groty, lecz mimo to tak bardzo potrzebowałam odpoczynku, że z pewnym wahaniem weszłam do środka. Okazało się, że wcale nie znajduję się w malutkiej pieczarze, jak na początku sądziłam. Przede mną ciągnęła się ogromna jaskinia, pełna ostro zakończonych skał, stalagmitów i innych złowieszczo wyglądających form naciekowych. W jej środku było ponuro, można by powiedzieć przerażająco, z zewnątrz nie docierało tu żadne światło. Zadrżałam mimo woli, a wtedy usłyszałam głos:
- Mize, to ty? – powiedział ktoś ochrypłym głosem, niepodobnym do żadnego znanego mi tonu.
Szybkim susem znalazłam się za jedną z ogromnych kolumn, rzucającą czarny cień na podłoże i dobrze zrobiłam, bo chwilę później z kierunku do którego byłam obrócona wyszło kilka postaci mrożących krew w żyłach. Były to straszne, mokre, ze złowieszczym wyrazem twarzy… wilki. Zaraz, stop. Zapomniałam o jednym ważnym szczególe, który dotarł do mnie dopiero teraz. MIZE? Ta Mize, słodka, niepozorna pudelka, która wygląda trochę jak szczur? Co ona robi z tymi strasznymi istotami, dlaczego się z nimi zadaje?
- Tak, jestem. – odpowiedziałam słodkim głosikiem, próbując naśladować Mize. Wykorzystywałam przewagę, że wilki mnie nie widziały.
- To wyjdź z tej swojej kryjówki, suko. Nie mamy na ciebie całego dnia. – warknął jeden z nich, tak że przeszły mnie dreszcze.
- Ale wiesz, był deszcz, a moje włosy… - zaczęłam.
- Wyjdź, albo cię wyciągnę. Nie musisz nam pomagać. – zaczął zbliżać się do kolumny, a gdy myślałam, że gorzej już być nie może, przy wejściu do jaskini pojawiła się Mize we własnej osobie. Zaklnęłam pod nosem.
- Jesteeeeeeem. – krzyknęła, przeciągając sylaby, charakterystycznym dla siebie głosem. Wilki momentalnie odwróciły głowy, spoglądając skonsternowane to na kolumnę, za którą chowałam się ja, to na Mize.
Mize?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz