Szliśmy z Johanem polną drogą, choć nie była to dokładniej droga, a ścieżka. Była pokryta żwirem, na którym ciągle się ślizgałam. Johan był kilka metrów za mną i ciężko dysząc próbował dotrzymać mi kroku. Spojrzałam na niego i zachichotałam. Wróciłam do wbiegania na górę uciekając przed psem. Gdy oddaliłam się od niego znacznie postanowiłam odpocząć i poczekać. Ułożyłam się więc wygodnie na najbliższej skale.
Zobaczyłam na drzewie dziwne stworzenie... Przypominało trochę kota, trochę sowę, ciut wiewiórkę. Odwróciłam się od dziwadła by zobaczyć co z kuzynem, a gdy znów spojrzałam na gałąź stworka nie było.
- Na co się patrzysz? - spytał pies gdy był już przy mnie.
- Nie, na nic... - mruknęłam. - Idź do przodu, dogonię cię.
- Jak chcesz.
Siedziałam jeszcze chwilę oglądając się wokoło, czy może stwora gdzieś tu nie ma, ale nic nie zauważyłam. Nic prócz małej żabki skaczącej w trawie.
Spojrzałam w górę i spostrzegłam, że Johan jest już dobre trzydzieści metrów przede mną. Podniosłam się i ruszyłam za nim.
- Kiedy będziemy na miejscu - spytałam psa, gdy nadrobiłam drogi. - Łapy mnie bolą i jestem głodna.
- W nocy będziemy już w miasteczku, które widziałaś wczoraj z oddali - odparł. - Jeszcze kawałek.
Racja. Wczoraj przed snem zobaczyłam migoczące światła. Popytałam zwierząt i dowiedziałam się, że jest tam miasteczko, Pyskowice. Teraz tam idziemy.
- Johan? - spytałam.
- Hę?
- Nie wydaje ci się... - zaczęłam nieśmiało. - Że bardzo tu czuć psem?
- Też mnie to zastanawiało - odparł pies. - Kilka metrów za nami widziałem strzępek futra. Mógłbym przysiąc, że to były psie włosy.
- Niepokoi cię to?
- Trochę... Jeśli znaleźliśmy się na zajętym terenie możemy mieć przechlapane.
- Daj losie, żeby to była sierść lisa lub wilka! - krzyknęłam w niebo. Kilka dni po ucieczce od Amy, naszej byłej okropnej pani wkroczyliśmy na tereny pewnej psiej bandy. Zaatakowali nas i ledwo uszliśmy z życiem. Goniły nas długi czas, ale jakoś ich zgubiliśmy. Nie chcę powtórki.
Dwie godziny później leżałam pod restauracją w miasteczku, a Johan przeglądał śmietnik. Była to piękna pizzeria. W koszach takich lokali zawsze są jakieś kąski. Ciasto, które spadło na ziemię, mięsa, sery... Często też niedojedzone kawałki pizzy. Taki śmietnik to Szwecki Stół!
- Łap! - krzyknął pies i rzucił mi kawałek kiełbasy. - Pewnie stara...
Ale ja nie wybrzydzam! Chwyciłam mięso w pysk i zaczęłam jeść. Była to pyszna wołowina. Żułam ją nie myśląc skąd ją wzięto. To było jedzenie, a jedzenie się je. Szybko skończyłam frykas, podczas gdy Johan żuł jeszcze ciasto.
- Czemu nie wziąłeś kiełbasy? - spytałam.
- Ostatnio zostawiłem ci tylko skrzydła bażanta - odparł. - Zasłużyłaś na coś lepszego.
I za to go kochałam. Troszczył się o mnie, karmił i bronił... Gdybyśmy nie byli kuzynostwem dawno temu miała bym z nim szczeniaki. Ale jesteśmy rodziną i musimy się kochać i o siebie troszczyć, ale nie mieć dzieci.
- Co zrobimy później? - spytał.
- Możemy tu zostać lub iść dalej - oznajmiłam.
- Jeśli naprawdę są tu psy powinniśmy odejść.
- A jeśli będą nas chciały? - spytałam. Dużo myślałam i stwierdziłam, że istnieje taka opcja. Mogą nas zechcieć w sforze.
- To zostaniemy - rzekł Johan. - Mam dość ucieczki i wędrówki.
Opuszczaliśmy już Pyskowice. Odwróciłam się jeszcze ostatni raz na pożegnanie miasteczka. I szliśmy dalej. Nagle usłyszałam spadający kamień. Spojrzałam w górę. Stał tam pies...
<Ktoś ze skały?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz